Sztuka kompromisu

Wiadomym jest, że o sztuce kompromisu nie da się napisać w blogowym wpisie. Nie wiem czy w ogóle da się to napisać. Ile par w historii świata, tyle schematów i kompromisów.

Ale z drugiej strony, jak mi się napisało wcześniej, małżeństwo to sztuka kompromisu i jakby ceremonialnie to nie zabrzmiało, to w kompromis – jako podstawę udanego związku – święcie wierzę. Bo chyba nie ma nic gorszego jak się spotkają dwa pępki świata i zakładają stowarzyszenie zwane rodziną. Tak samo jak nie ma nic gorszego kiedy dwójka ludzi po kilku latach związku dochodzi do wniosku, że jest na świecie najważniejsza tylko dlatego, że daje od siebie więcej niż druga „połówka”.

Pierwsza sztuka, ze wszystkich sztuk kompromisu polega na tym, żeby zauważyć i przekonać samego siebie, że pomimo naszego obiektywnego spojrzenia na małżeństwo to wcale nie jest tak, że my do związku wnosimy więcej niż współmałżonek. Nie ma takiej możliwości, poza oczywiście przypadkami skrajnymi i patologicznymi. Posłużę się przypadkiem znanym mi dobrze z autopsji i na tyle powszechnym, że doskonale zobrazuje powyższą teorię. Otóż w rodzinach wielodzietnych problem wkładu pracy w codzienność jest poważny. Mąż pracuje i przynosi do domu pieniądze, a żona jako że nie bardzo ma inne wyjście rodzi i opiekuje się dziećmi, przyjmując na siebie obowiązki house managera. Rozmowa i polemika na temat czyja praca jest ważniejsza i bardziej męcząca jest jak gra w kółko i krzyżyk. Nie do rozstrzygnięcia. Nie ukrywam, że taki wniosek nasunął mi się po kilku ładnych latach wspomnianych polemik i bezcelowych dywagacji. Niesiony doświadczeniem i radą starszych doszedłem do wniosku, co każdemu polecam, że dużo łatwiej jest osiągnąć kompromis i rozpisać obowiązki na kartce po czym do każdego obowiązku przypisać osobę. A później się tego trzymać. Jak to mówią, dobre negocjacje kończą się w chwili kiedy obie strony są niezadowolone i tak też było u mnie. Jestem głęboko przeświadczony, że wkładam więcej pracy i moja praca jest bardziej stresująca, ważniejsza i niezbędna, ponieważ bez zarabiania pieniędzy się żyć nie da (program 500+ trochę tą teorie komplikuje :), niemniej jednak przestałem się nad tym zastanawiać i czy jest to sprawiedliwe czy nie, żyje się z tym łatwiej.

 

Podobnie rzecz ma się z przepraszaniem i godzeniem się. W 99% przypadków i tak musimy się pogodzić, i tak musimy dalej mieszkać razem, a jak jesteśmy katolami to i tak musimy spędzić ze sobą resztę życia. Czy naprawdę warto marnować czas na kłótnie i „ciche dni”? Pomijam destrukcyjny wpływ jaki kłótnie wywołują wśród dzieci. Sztuka kompromisu w przypadku sprzeczek małżeńskich, moim skromnym zdaniem, polega na ciągłym przepraszaniu i wybaczaniu sobie. Nie ma takiej możliwości, aby rozstrzygnąć z czyjej winy rozpoczęła się kłótnia. No, może poza przypadkiem kiedy mąż wraca do domu pijany, z krzywo zapiętą koszulą, szminką na szyi i klepiąc żonę w tyłek mówi: będziesz następna grubasku. Generalnie kłótnia jest wypadkową całego życia i całej historii i fakt, że akurat współmałżonek tego konkretnego dnia nie wytrzymał i z byle powodów nawrzeszczał na drugiego, wcale nie oznacza, że ten nawrzeszczony nie ma powodu żeby przeprosić i pierwszy wyciągnąć rękę.  Nawet pomimo oczywistemu przeświadczeniu, że tym razem to nie była moja wina.

Wiem, że teoretycznie brzmi to pięknie, w praktyce jest małowykonalne. Ale gwarantuję, że jest mega owocne i wnosi nową jakość do wniosku. I jak wszystkiego, tego też można się nauczyć.

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Małżeństwo i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *